Powiem Wam szczerze, że od oseska pragnąłem zjeść prawdziwe Belgijskie frytki. Wiem, wiem, Polska ziemniakiem stoi. Mamy pyzy, kartacze, kopytka (fuj!), kiszkę ziemniaczaną a nawet czosniankę. Moje marzenia były przez długie lata stymulowane faktem, iż frytki były traktowane przez rodzimą gastronomię trochę jak danie drugiej kategorii, jak danie, które co najwyżej można podać w budzie stojącej przy starym dworcu Fabrycznym w Łodzi, co przy odrobienie szczęścia skończyłoby się tylko na zgadze o intensywności wulkanicznej lawy.
Później to się oczywiście zmieniło. Moje marzenia o frytce idealnej odeszły na dalszy plan. W tym czasie pojawiło się sushi, hamburgery, foodtrucki, restauracje gourmet, wegańskie burgery (WTF?!). I powiem Wam prawdę, że nigdy jakoś mnie nie ciągnęło do krajów Beneluksu. Wiecie: zimno, wieje, pada deszcz… Aż wszystko zmieniło się w październiku tego roku (2018), gdy nagle spontanicznie stwierdziłem: ok, to jest ten dzień, cały weekend w Belgii! W tym samym momencie powróciły dziecięce marzenia o frytkach, których sam chef Amaro by się nie powstydził.
Już czekając na samolot na Okęciu nie interesowało mnie nic innego jak tylko poszukać w internecie miejsca w którym zjem frytki, które wyrwą mnie z butów i wpędzą w młodzieńcze spazmy. Dłuższa chwila na szukanie i już wiedziałem, że te 48H w Belgii musi mi starczyć na odwiedzenie Frites Atelier w Antwerpii.
Co ciekawe (to już dowiedziałem się później) za całym konceptem Frites Atelier stoi holenderski kucharz Sergio Herman. Człowiek, który uważa, iż jedzenie jest religią. Gość osiągnął w gastronomi wszystko co było możliwe i nie są to puste słowa bo jego restauracja Oud Sluis (zamknięta) otrzymała trzy gwiazdki Michelin ale także piastowała 17 miejsce w rankingu 50 najlepszych restauracji na świecie. Potrzeba więcej rekomendacji aby odwiedzić Frites Atelier?
Wnętrze
Wnętrze jest niewątpliwie kompaktowe, co biorąc pod uwagę ilości miłośników frytek robi się po prostu ciasno. Są oczywiście stoliki na zewnątrz. Wizualnie nie ma do czego się przyczepić, gdyby postawić w środku stoły powiedziałbym, że to wizualnie niezła restauracja, a nie bistro z frytkami. Całość przypomina mi kawiarnię z przedwojennego hotelu Europejskiego w Warszawie.
Obsługa
Obsługa jest, miła pani wita nas po wejściu posługując się płynnym angielskim, przedstawia obecne warianty frytek i ogólnie objaśnia zasady panujące w tym miejscu. Jest to w mojej ocenie bardzo dobre podejście aby maksymalnie usprawnić pracę bistro bez szkody na konsumentach. Odrębną kwestią jest patrzenie na pracę “frytkowego maestro” i jego pomocników. Cały proces powstawania frytek przypomina doskonale zaprogramowaną i naoliwioną (choć bardziej by tu pasowało stwierdzenie naolejowaną ;)) maszynę. Każdy z kucharzy zna swoje miejsce i funkcję jaką pełni. Zatem jedna osoba smaży frytki, druga zapoznaje frytki z dodatkami, trzecia troszczy się aby każdy kleks sosu był idealnie umiejscowiony na frytkach i stawią kropkę nad i sypiąc zieleniną lub innym dodatkiem. Naprawdę jestem pełen podziwu jak można w takiej “tabace” tak sprawnie przygotowywać jedzenie, zważywszy że na ręce kucharzy z trzech stron patrzą widzowie tego spektaklu.
Jedzenie
Frites Atelier stoi frytkami, mimo, że dodatki są wymyślne i przy okazji ciekawie połączone w całość. Rzeczone frytki są fantastyczne: miękkie w środku, ale z pyszną chrupiąca skórką na zewnątrz. Nawiasem mówiąc, uwaga: nigdy nie obieraj więcej ziemniaków, ponieważ w skórce jest mnóstwo smaku, nie tylko do frytek ale gdy gotujesz ziemniaki, rób to w skórce, oczywiście po dokładnym ich wyszorowaniu.
Dodatki zmieniają się cyklicznie, zatem co jakiś czas zjesz coś nowego. Ja próbowałem z kurczakiem po tajsku oraz z szarpaną wołowiną. Obie te pozycje to koszt około 16-18 EUR. Kurczak po tajsku był gotowany sous vide, więc był obłędnie delikatny. Mięso było podzielone na poszczególne włókna, które rozpływały się na języku. Kurczak był wymieszany z sosem z trawą cytrynową, która być może średnio pasuje do frytek, ale wręcz wspaniale nadawała świeżości bądź co bądź ciężkim frytkom. Dodatkowo całe danie wieńczył sos majonezowy o delikatnej nucie smakowej sosu Sriracha, który idealnie tonował kwaskowatość sosu z mięsem.
Kolejną pozycją była szarpana wołowina z sosem na bazie holenderskiej musztardy z regionu Groningen na północy Holandii. Tak jak to miało miejsce w przypadku wersji z kurczakiem, tak i wołowina była długo i wolno gotowana co oczywiście zaowocowało tym, że mięso rozpływało się w ustach. W połączeniu z sosem przygotowanym na wołowych kościach w stylu demi glace całość spowodowała orgazm podniebienia. Zwieńczeniem tego idealnego mariażu był sos z musztardą z ziarnami gorczycy (w Polsce niepoprawnie nazwaną francuską).
Konstatacja
Jeśli będziecie w Belgii lub Holandii to dużym faux-pas będzie nie wybranie się do Frites Atelier. Z kolei jeśli chcecie spróbować najlepszych frytek na świecie to znacie już odpowiedni adres. Z czystym sercem rekomenduję.
1 komentarz
Wybieram się za dwa tygodnie do Brukseli i nie omieszkam spróbować!